Ciężkie mam ostatnie dni. Nie umiem sobie dać rady ze swoimi lękami o życie Filipka.
Do Gliwic jechaliśmy ze szpitala w Katowicach, taki był przykaz anestezjologa ponieważ Filipek jest mały i musiał być ogólnie znieczulony. Tak więc jedną noc spędziliśmy na Ligocie. Znowu stres dla Filipka, bo musiał mieć założoną igiełkę.
Dowiedziałam się, że jedno dzieciątko zostało skierowane do hospicjum a przed wczoraj po zabiegu podczas którego zakładano mu "port", doszło do krwotoku i chłopczyk wylądował na OIOM'ie. 3 latka. Tyle życia przed nim. A ci rodzice co muszą czuć. To czekanie na koniec, bez szans na wyleczenie.
Płaczę od dwóch dni. Nie umiem się uporać z tym wszystkim.
Ja wiem, że z nami nie musi być ta samo i z całego serca wierzę, że tak będzie. Tylko to jest takie życie jak na bombie. Cały czas już nam będzie towarzyszył ten lęk. Już nigdy nie będzie normalnie, beztrosko.
najgorsze jest tez właśnie to, że kiedyś wyczytałam, iż ten dziad ZAWSZE odrasta. To jedno zdanie mnie prześladuje. Po jego przeczytaniu, to pomyślałam sobie, że może ja właściwie nie leczę go po to aby go wyleczyć, tylko przedłużam mu życie?
Zaraz ktoś mnie zlinczuje ale ja się już tyle nasłuchałam o nawrotach choroby, że nawet ta nasza remisja z ostatniego rezonansu nie pozwala mi się tak do końca cieszyć z tego co tam pisze.
Ten chłopczyk o którym wcześniej pisałam, dwa razy słyszał, że jest zdrowy.
To jak jakiś zły sen z którego nie idzie się obudzić.
Człowiek który tego nie doświadczył w ogóle nie zdaje sobie sprawy ile te dzieciątka muszą się nacierpieć.
Moja "trójca", jeszcze przed chorobą.
