W czwartek przed 7-mą rano stawiliśmy się w szpitalu. Tym razem wszystko odbyło się planowo, choć w karetce Filipek troszkę mnie wystraszył. Zaczął mi przysypiać i nie umiałam go dobudzić, sprawiał wrażenie jakby tracił kontakt. Wypięłam go z pasów, wzięłam na kolana. Po paru minutach wrócił do normy. Zgłosiłam to w Gliwicach, lekarka go zbadała i wyglądało na to, że jest wszystko w porządku.
Tak więc pierwsze naświetlania mamy za sobą. Nie było tak źle, choć choć trochę stracha miałam.
Po narkozie, ładnie się wybudził. Wróciliśmy do Katowic.
Na drugi dzień rano, nie było już tak kolorowo. Rano Filipek miał 37,6 temperatury. Lekarka go zbadała, orzekła iż ma zaczerwienione gardło. Nie puściła nas do Gliwic.
Po prostu bomba. Następny poślizg.
I tak zamiast się naświetlać, zamiast w piątek pojechać grzecznie do domu, leczymy się w szpitalu.
A w domu chory Adaś. W piątek miał ponad 38 stopni gorączki.
Dobrze, że póki co Emi się trzyma. Wszyscy siedzą u dziadków.
Dziś Emi zapytała się mnie kiedy wrócimy do domu. No cóż, przy dobrych wiatrach w piątek i to tylko na weekend, i tak przez długich 6 tygodni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz