Jak zaczynałam pisać bloga, w jednym z pierwszych postów, napisałam że miałam dziwną wizję dotyczącą Filipka. Nie chciałam wtedy tego opisywać gdyż bałam się, że zostanę posądzona o wariactwo. Generalnie sama nie wiem co to było ale...
Krótko po wprowadzeniu się do mieszkania w którym aktualnie mieszkamy, robiłam porządki w ostatnim z pokoi. Zaczęłam ustawiać zdjęcia dzieci na komodzie. Oczywiście między innymi było tam zdjęcie Filipka. Muszę w tym miejscu nadmienić, że to już był ten okres kiedy czułam iż z Filipkiem coś się dzieje, że jego zachowanie wykracza poza szeroko pojęte normy. Wtedy lekarze nas zbywali, doszukiwali się jakichś odmian autyzmu. Kto czytał bloga od początku ten pamięta jak opisywałam nasze problemy ze zdiagnozowaniem. Filipek od momentu pojawienia się brata był bardzo zazdrosny, zwracał na siebie uwagę a do tego był płaczliwy, bardzo marudny. Potem do tego doszły uporczywe poranne bóle głowy. Lekarze jak zwykle wszystko sprowadzali do zazdrości, zwracania na siebie uwagi. Ja jednak czułam, że coś jest nie tak, że to coś więcej. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, że sprawy mają się aż tak źle.
Wracając do tamtego dnia... ustawiałam te zdjęcia, odeszłam na parę kroków i nagle obróciwszy się ujrzałam na zdjęciu Filipka czarną przepaskę. To trwało ułamki sekund. Co to było? Przeczucie?
Zdaję sobie sprawę, że ciężko w to uwierzyć. Wtedy podzieliłam się tym z dwoma koleżankami, nawet mężowi o tym nie powiedziałam.
To działo się dobrych kilka miesięcy przed zdiagnozowaniem Filipka. Nie pamiętam dokładnie bo też jakoś wtedy nie odebrałam tego jako wskazówki. Wszystko do mnie wróciło jak zaczęło się dziać.
Dlaczego teraz o tym piszę? Ponieważ im więcej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym częściej dochodzę do wniosku, że to co się stało było nam pisane od samego początku. I nie ważne co bym zrobiła, nie uratowałabym go. Przecież tak dobrze się leczył. Gadzina na długi czas znikła z główki Fifka, mieliśmy kończyć leczenie. Zachłysnęliśmy się dobrymi wynikami. A potem ten szok...
Dziwny ten post dzisiaj, wiem. Musiałam go jednak napisać.
Troszkę się nie odzywałam.
U mnie jest różnie. Bywają dni, że czuję się całkiem dobrze, po czym znowu wpadam w otchłań bólu, tęsknoty. Czas gna nieubłaganie do przodu ale ja w sumie stoję w miejscu. Nie potrafię dojść do ładu. Choć jakiś czas temu spotkałam się z opinią, że ktoś był w szoku iż tak szybko "się pozbierałam". Nie wiem po czym zastał wysnuty taki wniosek. Może po tym, że śmiem się uśmiechać, gadać o pierdołach? Może po tym, że nie chodzę uryczana 24/h? To co siedzi we mnie, wiem tylko ja. Kto tego nie przeżył, ten tego nie zrozumie, choćbym nie wiem jak bardzo się starał. A hasła typu: wszystko się ułoży, czas leczy rany itp wyciągają mnie z butów. Co poniektórzy widzę, że dla odmiany nie chcą słuchać o moim dziecku. A przecież on nadal jest moim synem, tylko żyje w innym wymiarze i ja w to wierzę. Tylko ta wiara mi pozostała.
A poza tym? Bóle brzucha u Emilki minęły. Chyba nabrałam pewności, że to jednak było podłoże psychiczne. Emilka jest bardzo zamkniętą w sobie osóbką a przy tym nad wyraz inteligentną. Widać, że jak nie chce to i psycholog nic z niej nie wyciągnie.
Z Adasiem mam troszkę problemów ponieważ często mi choruje. Na czerwiec mamy termin na wycięcie migdała i troszkę mnie to martwi. Zabieg jak zabieg ale to usypianie do niego. Mam stresa. W maju mamy jeszcze badanie słuchu i zobaczymy co dalej. Poza tym Adam jak to Adam, łobuzuje po staremu. Od września czeka nas szkoła i czuję po kościach, że już nie będzie tak lajtowo jak w przypadku Emilki.